NOWOŚCI CHAT
Tangerine Dream - Rubycon (1975) (APE) [Lossless]

Dodano:
2009-05-27 19:51:55

Język:
angielski

 Polski opis

Gatunek :   Electronica 
Rok Wydania :   1975 
Jakość :   APE  
Okładki :   Tak 
Ripper :   N/A 

Opis:
Moim zdaniem jest to - obok "Atem", "Phaedra" i "Stratosfear" oraz obszernych epizodów "Poland" - najbardziej synestezyjna płyta Tangerine Dream: tu, za sprawą odpowiednich dźwięków, domyślne kolory, sceny i zapachy rodzą się same. W suicie Rubycon udało się Edgarowi Froese, Christopherowi Franke i Peterowi Baumannowi wyczarować dziki, tętniący nieokrzesanym życiem krajobraz, przypominający bagniste posępki i trujące łąki rodem z kart "Tako rzecze Zaratustra" Fryderyka Nietzschego! Przygoda z muzyką składającą się na ten niezwykły twór rozpoczyna się o zardzewiałym brzasku, ukazującym porozrzucane tu i ówdzie suche gałęzie brzmień kojarzących się z kameralną muzyką awangardową w stylu "Hymnów" Alfreda Schnittke. Pejzaż stopniowo nabiera barwy i ładu, aż gdzieś ponad chmurami rozlega się trzepot skrzydeł dziwacznych ptaków, nadciągających ze swym wątkiem osadzonym w rozległej, całotonowej skali w stylu Claude`a Debussy`ego. Chyba właśnie do tych epizodów suity "Rubycon" nawiązali członkowie rosyjskiego elektronicznego projektu "Metamorphoses", przygotowując swe impresjonistyczne, syntezatorowo-komputerowe, zamglone trawestacje motywów wyszukanych na kartach dziejów muzyki klasycznej. Gdzieś pośród siarkowo-zielonkawych rumowisk zaczyna tlić się nader ruchliwe, nieokiełznane życie - ledwo wybrzmi daleki pomruk elektronicznych chórów, zacznie się wić pulsująca serpentyna ostinata. Ostinato wzbiera na sile, wygina się ku tonom oddalonym coraz bardziej od siebie wzajem na klawiaturze. Fale mułu przysłaniają widok, ścieląc się na ruchliwym podkładzie basowego syntezatora, aż w końcu podziemne źródła zaczynają wszystkie naraz wybijać równym, uporządkowanym rytmem, na tle którego wyłaniają się coraz to dziwniejsze istoty, odzywające się echem preparowanego fortepianu uderzającego masywne, parskające akordy. Być może słuchacz jest właśnie świadkiem narodzin człowieka, który w myśl filozofii Anaksymandra wyjdzie na świat z macic rybopodobnych stworów, już wypełzających w takt zmasowanego ataku syntezatorów i melotronów na ląd, ciągnąc za sobą smugi słonego śluzu. Muzyka wybrzusza się, ostinato ucieka spod pięter klawiszowych namułów, wszystko po mału dezintegruje się, cichnie, pierzcha. Pierwsza część kończy się podobnie cichym zamyśleniem, jakim się zaczęła - jednak nie wpada już w atonalne, porozrzucane bezładnie prawie niemuzyczne brzmienia, tylko stopniowo ubywa po prostu instrumentów na scenie. Po krótkiej pauzie powracają niesamowite dźwięki - tym razem podnosi się wysoka, mętna fala zamurowanego wpół drogi na ląd morskiego westchnienia. W tym fragmencie wyraźnie słychać jeszcze próbki atonalnego, eksperymentalnego stylu, w jakim muzycy TD przygotowali swe najwcześniejsze płyty. Kolejny wątek rozegra się znów pośród połamanych gałęzi, pocących się błotniście górskich potoków i drżących skał kredowych. Muzyka zostaje znów raptownie uporządkowana, ale brzmienie jest nadal chropawe i surowe, zupełnie inne niż na tak niewiele młodszych płytach jak "Ricochet" i "Stratosfear". Podminowany ostinatem dynamiczny fragment roztopi się ostatecznie i rozmaże w skryty mrokiem leśny prześwit, pełen zwęglonych pni, nad którymi wstają gwiazdy malowane przez fletowe brzmienia melotronów w nieregularne, kapryśne tonacje. Dziwi niebywale, że to już koniec tej arcyciekawej dźwiękowej przygody. Na szczęście można tę płytę ponownie włączyć i zacząć całą niesamowitą wędrówkę od początku.
Igor Wróblewski

Źródło: generator.pl

 English description

Genre :   Electronica 
Year :   1975 
Quality :   APE  
Covers :   Yes 
Ripper :   N/A 

Description:
The members of Tangerine Dream continued to hone their craft as pioneers of the early days of electronica, and the mid-'70s proved to be a time of prosperity and musical growth for the trio of Chris Franke, early member Peter Baumann, and permanent frontman Edgar Froese. The three of them had been delivering mysterious space records on a regular basis, and their growing confidence with early synthesizers (the best that money could buy at the time) made them virtuosos of the genre, even as they kept things organic and unpredictable with gongs, prepared piano, and electric guitar. Rubycon has aged gracefully for the most part, making it a solid companion (and follow-up) to their 1974 album, Phaedra. The somewhat dated palette of sounds here never overshadow the mood: eerie psychedelia without the paisleys -- Pink Floyd without the rock. "Rubycon, Pt. 1" ebbs and flows through tense washes of echo and Mellotron choirs, as primitive sequencer lines bubble to the surface. "Pt. 2" opens in a wonderfully haunted way, like air-raid sirens at the lowest possible pitch, joined in unison by several male voices (someone in the band must have heard György Ligeti's work for 2001). Rising out of the murkiness, the synthesizer arpeggios return to drive things along, and Froese weaves his backwards-recorded guitar through the web without really calling too much attention to himself. The piece evolves through varying degrees of tension, takes a pit stop on the shoreline of some faraway beach, then ever so gradually unravels a cluster of free-form strings and flutes. The rest are vapors, your ears are sweating under your headphones, and the smoke has cleared from your bedroom. This is a satisfying ambient record from the pre-ambient era, too dark for meditation, and too good to be forgotten.

Source: allmusic.com

Tracklist:
1. Rubycon-Part One [17:16]
2. Rubycon-Part Two [17:34]